czwartek, 12 grudnia 2013
Około 7:00 budzą nas papugi hałasujące za oknem. Śpimy w domu polskiej podróżniczki, Basi Meder, autorki książki “Babcia w Afryce”. Pomagamy Basi nakryć do stołu i siadamy do śniadania w ogrodzie wśród palm, tropikalnych roślin i zielono-czerwonych papug, które też zleciały się na śniadanie. W pewnym momencie koło stołu pojawia się pół metrowa olbrzymia jaszczurka. Okazuje się że to stała mieszkanka ogrodu Basi.
Po przepysznym śniadanku razem z Basią jedziemy do Coffs Harbour na kilka punktów widokowych i na wyspę Muttonbird.
Jadąc w kierunku Doriggo National Park zatrzymujemy się w Bellingen, które wygląda jak stare kowbojskie miasteczko. Trafiamy do “najmniejszego na świecie muzeum motocykli” – Daniel zachowuje się jak dziecko, które weszło do sklepu z cukierkami, ogląda wszystkie eksponaty, robi milion zdjęć i wypytuje wszystkich o najmniejsze szczegóły związane z kosmicznymi motocyklami jakie tu stoją. Okazuje się że znajdujemy tu nawet gablotę z rzeczami Barta Monroe! (nowozelandczyk z filmu “World fastest Indian” grany przez Antonego Hopkinsa, pobił światowy rekord prędkości na swoim własnoręcznie zbudowanym motocyklu, który przetransportował do USA na słoną pustynie Bonneville na której byliśmy w zeszłym roku – w Nowej Zelandii koniecznie chcemy odwiedzić jego warsztat).
Przed wejściem do tropikalnego lasu Doriggo Basia przestrzega nas przed pijawkami i wężami i psika nam buty specjalnym sprayem tropikalnym. Zakładamy wysokie buty i zabieramy zapas wody – ruszamy na kilkugodzinny treking.
Szybko okazuje się, że niepotrzebnie zabraliśmy okulary przeciwsłoneczne – dżungla jest tak gęsta, że wpada tu bardzo niewiele światła. Momentami dosłownie przeciskamy się między zwisającymi lianami i palmami. Co chwile nad naszymi głowami przelatuje jakiś kolorowy ptak albo coś przebiega w krzakach koło nas. W pewnym momencie dostrzegamy w buszu małego kangura, chyba z gatunku Walabi, który przez chwilę patrzy się na nas a potem znika w gęstwinie. Potem spotykamy dziwnego ptaka, wyglądającego jak czarny dziki indyk, który pojawia się znikąd, przebiega nam przed nogami i momentalnie znika.
Ścieżka prowadzi nas do wodospadów i przechodzi przez ich środek – zostajemy oddzieleni wodną kurtyną od otaczającego nas świata. Dróżka robi się wąska a my zaczynamy ocierać się o liście. W pewnym momencie Ola krzyczy, że coś jej się przykleiło do ręki. Pijawka! Wystarczyło otrzeć się o liście a pijawki od razu przeskoczyły na nas zupełnie jakby tam na nas czekały. Pijawki nie tracą czasu i momentalnie wgryzają sie w skórę i zaczynają wysysać krew. Próbujemy je wyrwać ale są śliskie i wyginają się uciekając przed palcami. Szybko spryskujemy pijawkę tropikalnym sprayem i wyrywamy ją z ręki. Udało się, ale teraz trochę bardziej nieufnie patrzymy na otaczający nas busz. Do końca trasy idziemy gęsiego, co chwila pilnując czy nie ocieramy się o żadne rośliny i sprawdzając czy nic się do nas nie przykleiło.
Wieczorem Basia znów przygotowuje przepyszną kolację, a my czujemy się jakbyśmy trafili do naszej australijskiej babci, która traktuje nas jak ukochane wnuki :).