piątek, 13. grudnia 2013
przejechane: 1299 km (stan licznika 80.758 km)
Z samego rana jemy śniadanie i z żalem żegnamy się z naszą “australijską babcią”, Basią – trzeba jechać dalej.
Kierujemy się 50km na północ, do Emerald Beach, które Basia poleciła nam jako miejsce w którym wreszcie staniemy twarzą w twarz z australijskimi kangurami. Uzbrajamy się w aparaty i kamery i ruszamy na cypel. Niestety ani na cyplu ani na plaży nie widać kangurów. Obchodzimy wszystko dookoła ale kangurów ani śladu. Zrezygnowani wracamy do auta inną drogą, przez mały lasek. Nagle coś wielkiego śmiga nam przed oczami. Stajemy jak wryci a potem podchodzimy bliżej. Pod drzewami, skryte przed upalnym słońcem siedzi stadko kangurów. Kiedy do nich podchodzimy wszystkie się podnoszą i patrzą na nas nieufnie dalej przeżuwając trawę. Niektóre są mniejsze, inne większe, trafia się nawet kilka kangurzyc w młodymi w torbach. Zrywamy trawę i próbujemy podejść jeszcze bliżej ale kangury jeden po drugim zaczynają skocznie uciekać. Przechadzamy się dalej i co chwila pod drzewami spotykamy kolejne kangury.
Usatysfakcjonowani po naszym fotograficznym polowaniu odznaczamy kangury na naszej liście (do “ustrzelenia” zostały jeszcze misie koala, wombaty, dziobaki, kolczatki, dzikie wielbłądy, strusie emu i diabły tasmańskie) i ruszamy dalej na północ w kierunku miejsca o którym opowiadało nam bardzo wiele osób – Nimbin, stolicy hipisów.
Odjeżdżamy od wybrzeża i co chwila przejeżdżamy niewielkie góry i doliny. Po kilku godzinach wita nas znak “Welcome to Nimbin”. Czujemy się jak w zupełnie innym świecie – wszystkie domy są kolorowe, często tęczowe, na ścianach pełno malunków, na chodnikach aborygeńskie rysunki a po ulicach snują się dziwacznie poubierani hipisi z długimi włosami albo dredami, spotykamy też sporo Aborygenów. Cała miejscowość jest mieszanką starych budynków z westernu z hipisowskim klimatem. Z jednego z budynków wystaje “wbity” kolorowy busik T1 :).
Pod jednym ze sklepów z rękodziełami podchodzi do nas stary hipis i zaprasza żebyśmy zostali jeszcze trochę bo w tym miejscu zaraz zacznie się coś w rodzaju koncertu ulicznego – na razie stoją tam tylko dwa wielkie bębny. Obchodzimy całą miejscowość dookoła i wracamy w miejsce koncertu. Siadamy na ziemi a ze wszystkich stron powoli zaczynają schodzić się bębniarze i tworzyć wielki krąg. W końcu dołącza do nich nasz stary hipis, siada przy bębnach i zaczyna wybijać rytm. Wszyscy pozostali wsłuchują się i powoli dołączają a cała ulica zaczyna dudnić od dźwięku kilkunastu bębnów. W kilka chwil, nie wiadomo skąd zaczynają pojawiać się hipisi, jakby zahipnotyzowani muzyką z kręgu. Część z nich siada koło nas a inni zaczynają tańczyć na ulicy, na chodnikach, wszędzie. Okolica powoli sie wypełnia a muzyka tworzy niesamowity klimat. Ludzie poubierani są przedziwnie, niektórzy w luźnych szatach w kolorach ziemi, inni w koszulach w kolorach tęczy, trafia się nawet jeden w długich włosach i samej krótkiej sukience zrobionej ze niewielkiej szmatki. Bębniarze powoli przyspieszają tempo, niektórzy grają z zamkniętymi oczami, inni bujają się jak w transie.
Koncert trwa ze 2 godziny, potem muzyka ustaje a hipisi i Aborygeni znikają tak samo szybko jak się pojawili. Lekko zszokowani czy to co widzieliśmy działo się naprawdę jedziemy po ciemku jakieś pół godziny od Nimbin i rozbijamy się na dziko na niewielkim trawniku w parku przy drodze.
P.S. W Australii trafiamy na bardzo wiele busów, szczególnie startych T1 i T2 w idealnym stanie. Wiele osób mówiło nam że nie spotkamy tu takich aut, a tu okazuje się że jest ich więcej niż w jakimkolwiek innym państwie na świecie. Są w tak pięknym stanie że nie możemy wyjść z podziwu, codziennie spotykamy conajmniej kilkanaście 🙂