25.08.2017-27.08.2017, piątek-niedziela
Rzeka nas pokonała. Pięć razy.
No i stało się. Nasze największe marzenie życia. Marzenie, które czekało na spełnienie dokładnie 10 lat. Bo tyle czasu minęło od premiery filmu Seana Penna „Into the wild”.
Milion różnych, skrajnych emocji wciąż pląta nam się i w głowach i w sercach. Szczęście, niedowierzanie, zadziwienie, zrozpaczenie, zawód, wdzięczność. I tak w kółko.
Niedaleko szlaku Stempede Trail, na który wyruszyliśmy, aby ostatecznie po 20 milach (ok 32km w jedną stronę) skończyć pod „magic busem”, w którym przez chwilę mieszkał i umarł z wykończenia fizycznego Chris McCandles, jest miejscowość Hayle. W tej miejscowości zatrzymuje się każdy, kto wyrusza na ten szlak. Gdy dotarliśmy do Haely, wszyscy mówili, że poziom rzeki, którą trzeba pokonać, aby dostać się do busa, jest tak wysoki, rwący i niebezpieczny, że nie warto wyruszać. My jednak ruszyliśmy. Być tak blisko spełnienia największego marzenia w życiu i nie spróbować? No way!
Spakowaliśmy na plecy zapasy jedzenia na 5 dni, namioty, karimaty, śpiwory i najpotrzebniejsze rzeczy do przetrwania w dziczy (np. siekiera do rąbania drewna na ognisko, bo ognisko to jedyna rzecz, która skutecznie odstrasza w nocy niebezpieczną zwierzynę, przede wszystkim niedźwiedzie). Dźwigaliśmy ten cały ciężar przez 16km. Trasa była bardzo ciężka, prowadziła przez bagna, w które nieraz wpadaliśmy po kolana, wielkie zalane zbiorniki wodne stworzone przez bobry, które musieliśmy omijać robiąc dodatkowe kilometry. Przekroczyliśmy niezliczoną ilość mniejszych rzek, których lodowata woda paraliżowała nam stopy. Na 16 kilometrze leży ona – Teklanika – rzeka, która zatrzymała Aleksandra Supetrampa (Chrisa McCandlesa) przed powrotem z dziczy do domu. Dlatego, że nie mógł jej przekroczyć, został w busie już na zawsze.
Magic bus, w którym Supertramp utknął już do końca swoich dni, leży kolejne 16 kilometrów za rzeką Teklaniką. Rzeka przeraża prądem i hałasem, który wydaje. Rzeka, która uśmierciła już wielu śmiałków, którzy chcieli ją przekroczyć za wszelką cenę.
Postanowiliśmy rzekę pokonać następnego dnia z samego rana, kiedy lodowiec po nocy jest najmniej aktywny i dzięki temu rzeka ma najniższy poziom. Przenocowaliśmy więc niedaleko rzeki, a o 7 rano, tuż po wschodzie słońca ruszyliśmy. Ze sporym lękiem i obawami, ale i ekscytacją i wielką radością zdjęliśmy spodnie i zaczęliśmy kroczyć w wodach Teklaniki, w wodach, której temperatura nie była chyba wyższa niż 2 stopnie. Po pierwszym metrze nie czuliśmy już stóp. Kolejny metr zaczął stopniowe zanurzanie się i coraz silniejszy nurt. Kiedy byliśmy w połowie rzeki zaczął się hardkor. Kije, którymi podpieraliśmy się w wodzie przestały spełniać swoją funkcję. Nogi zaczęły się telepać jak dwa suche badyle – już nie wiadomo czy to paraliż od lodowatości wody, czy to przez rwący coraz mocniej nurt. Czułam, że Karol trzymający mnie za rękę może zrobić kolejny krok, ale wiedziałam też, że mój kolejny krok porwie mnie w dół rzeki. Zastygliśmy więc oboje z Karolem w tym lodzie a nurt miotał nas na boki i próbował przewrócić. W głowie wielka chęć dokończenia drugiej połowy rzeki, która robiła się coraz gorsza i gorsza, a sił na trzymanie pionu coraz mniej i mniej, do tego sparaliżowane lodowatością nogi, którym nie można już ufać. Kiedy już chcieliśmy zrobić kolejny krok, w ostatniej chwili pojawił się rozsądek – wiedziałam, że jeśli nurt porwie mnie, to porwie też Karola, który wiedziałam, że nie puści mojej ręki. Przez zaciśnięte z bólu usta krzyknęłam, że zawracamy. Zawróciliśmy, ze łzami w oczach, ale i z nadzieją, że coś zaraz wymyślimy.
Chcieliśmy jak najszybciej rozpalić ognisko, żeby ogrzać nasze sparaliżowane gnaty – woda była lodowata, ale i powietrze tego dnia miało tylko jakieś 10 stopni. Zaczęliśmy szukać najlepszego do tego miejsca, osłoniętego przed chłodem rzeki. I znaleźliśmy – mały raj na wzniesieniu, w którym zostaliśmy kolejne 2 dni.
Okazało się, że na pobliskim wzniesieniu, między drzewami wiszą plandeki osłaniające przed deszczem. Stoi tu też stara metalowa beczka robiąca za stół. A na drzewie wisi puszka, która przenosi w czasie. W puszce schowany notatnik, w którym Supertrampsi spisują swoje relacje z przekraczania Teklaniki. 80% wpisów opisuje jednak próby nieudane. Szybko natykamy się na wpis Rosjan, którzy piszą, że jak pójdziemy 2km w górę rzeki, tam nurt jest bardziej sprzyjający i tam udało im się przejść. Nie myśląc zbyt długo, znów się spakowaliśmy i ruszyliśmy w górę rzeki. Tam przeprowadziliśmy kilka kolejnych prób przejścia. Znów przemrożeni i przemoknięci wróciliśmy jednak pod plandeki na wzgórzu. Znów rozpaliliśmy ognisko i zostaliśmy.
Nie opiszę Wam tego czym było to niesamowite miejsce pod plandekami. Za dużo pisania. Będziemy Wam o tym opowiadać na spotkaniach. W każdym razie nadaliśmy temu miejscu nazwę – Supetramp’s Village i pieniek z takim napisem przymocowaliśmy na jednym z drzew. W tej niesamowitej, totalnej i głębokiej dziczy spędziliśmy 2 dni.
Kiedy grzaliśmy się w błogim spokoju przy ognisku, słuchając Eddiego Veddera (muzyka z filmu Into the wild), Filip dostrzegł na drugim brzegu Teklaniki, pozwijane „coś”. Filip uparł się, że to ponton. W imię zasady „zróbmy to szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu”, Filip zrzucił ciepłe łaszki i rzucił się całym sobą w Teklanikę. Skubaniec przeszedł ją. Przeszedł ją, powtórzę. A raczej przedarł się, miotany na wszystkie strony, wielokrotnie przewracając się od silnego nurtu. Cały mokry, po uszy, w wodzie z lodowca, przeszedł, dorwał to „coś” i okazało się, że to faktycznie niewielki ponton. Zaczęliśmy montować ten ponton na linach łącząc oba brzegi rzeki, żeby móc na pontonie przetransportować bagaże idąc przez rzekę bez obciążenia. Bo to obciążenie okazało się być dla nas najgorsze. Nurt rzeki, którzy przechyla, do tego ogromny ciężar na plecach, który ciągnie prosto na dno…
Całą resztę relacji możecie obejrzeć w naszych codziennych daily vlogach, bo mi się kończy internet.
W każdym razie rzeka Teklanika, która pokonała Supertrampa, pokonała i nas. Nie zdołaliśmy jej przekroczyć. Mimo, że ludzie nas zapewniali, że nie damy rady, my nie chcieliśmy im wierzyć. Byliśmy przekonani, że nasze marzenie i chęci są tak wielkie i mocne, że jednak damy radę. Myliliśmy się. Siła natury pokazała nam środkowy palec, napełniając nas pokorą w stosunku do niej i jej możliwości. Chyba już nigdy żadna rzeka, nie będzie dla nas po prostu rzeką, a na zawsze zostanie jedną z sił natury, wobec której należy mieć pokorę i szacunek. Której zlekceważenie może skończyć się tylko w jeden sposób. Gdyby nie resztki rozsądku, które zabraliśmy ze sobą do rzeki, podejrzewam, że nigdy z niej byśmy nie wyszli.
Wiem, że oczekiwaliście od nas więcej. Że czekaliście na zdjęcie z TYM busem. Ale nic takiego dla Was nie mamy. Gdy czytamy Wasze komentarze na Instagramie o tym, jak bardzo czekacie na naszą relację spod magic busa, oczy mocno nam się pocą. Wierzcie nam, że zrobiliśmy WSZYSTKO, żeby tam dotrzeć o własnych siłach. Okazało się, że nawet jeśli Twoje marzenie rosło w siłę codziennie przez ostatnie 10 lat, to z naturą nie wygrasz. My ludzie, jesteśmy małymi, nieporadnymi ziarenkami piachu targanymi raz przed wodę, raz przez powietrze, innym razem przez ogień.
Z początku wydawało nam się, że ponieśliśmy porażkę, ale później przyszła wdzięczność za rozsądek, który w połowie rzeki kazał nam zawrócić i już nie czujemy się jak przegrani. Fajnie jakbyście i Wy nas tak nie potraktowali.