piątek, 10.01.2013r
Z samego rana jedziemy do Kings Canion, po drodze zatrzymując się na stacji benzynowej. Stacje benzynowe są to kompletnie inne niż w Europie. Bardzo często stoją pośrodku niczego, tworząc jednobudynkowe miasteczka oddalone o setki kilometrów od cywilizacji. Dystrybutory paliwa są stare i zardzewiałe, postawione pod gołym niebem i bardzo często zamykane na kłódkę bo zdarzają się tu kradzieże paliwa – żeby zatankować trzeba zaczekać aż właściciel stacji wyjdzie z kluczem. Sklep na stacji jest zazwyczaj bardzo ubogo wyposażony a ceny trzeba liczyć razy 2, choć i tak dowiadujemy się o nich dopiero przy kasie bo na półkach cen nie widać. Często na drzwiach zdarzają się tajemnicze tabliczki “nie ma koszulek, nie ma butów, nie ma obsługi”, które są subtelną lekko rasistowską informacją, że Aborygenom wstęp wzbroniony – są znani z tego, że kiedy robi się gorąco lubią oni zrzucać koszule i buty.
Najgorsze jest pierwsze kilkaset metrów 7-kilometrowego szlaku prowadzącego dookoła kanionu - trzeba się wspiąć na szczyt kanionu. Dalsza wędrówka prowadzi wzdłuż krawędzi kanionu. Przechodzimy przez małe wąwozy, szczyty i specjalne mostki nad szczelinami. Spokojnie można by tu nakręcić kilka westernów, bo krajobrazy są rodem z dzikiego zachodu.
Przejście całego szlaku zajmuje nam ponad 4 godziny i po drodze kończy nam się woda (zabraliśmy po 3 litry na osobę!).
Żegnamy się z Kings Canion i ruszamy powoli znów w kierunku Alice Springs na północ a potem na północno-zachodni kraniec Australii, do Darwin. Powinniśmy tam dotrzeć za niecały tydzień.