poniedziałek, 6.01.2013
10 kilometrów od naszego noclegu trafiamy na drogowskaz w kierunku kraterów po meteorytach. Wiele się nie namyślamy i skręcamy. Po chwili kończy się asfalt a zaczyna się szutrowa pomarańczowo-czerwona droga przez pustynie. Droga jest bardzo szeroka, kurzy się, jedziemy 30km/h a i tak musimy co chwila zwalniać i powoli przejeżdżać przez dziury i wyboje. Okolica wygląda jak z westernów i trochę przypomina nam dziki zachód – olbrzymi pustynny teren na którym wyrastają pojedyncze góry z płaskimi czubkami. Parkujemy pod kraterami. Kilka tysięcy lat temu spadły tu meteoryty zostawiając kratery które są widoczne do dziś. Ponoć Aborygeni byli naocznymi świadkami tego wydarzenia bo w ich języku te okolica ma coś wspólnego z ognistymi kulami spadającymi z nieba.
Teren dookoła nas jest kwintesencją outbacku. Nie ma tu żadnych aut, żadnych ludzi, asfaltu, znaków a do najbliższego śladu cywilizacji kilkaset kilometrów. Pomimo wczesnej pory postanawiamy zostać tu na cały dzień i noc, poczuć otaczający nas outback, odpocząć od podróży i trochę się wyciszyć. Zjeżdżamy z szutrowej drogi i wjeżdżamy w offroad. Powolnym tempem podjeżdżamy pod najbliższą górę i przed południem rozbijamy obozowisko – przy busie rozkładamy namioty, stolik i krzesła, na pobliskim drzewie wieszamy hamak i rozwieszamy 5-metrową plandekę żeby skryć się przed słońcem. Zapasów wody i jedzenia mamy tyle że możemy siedzieć tu nawet 2 tygodnie.
Każdy z nas samotnie wspina się na pobliską górę i siedzi tam co najmniej godzinę podziwiając widoki. A jest co podziwiać, panorama jest niesamowita a nasza góra wydaje się najwyższa w okolicy. Jak wzrokiem sięgnąć nie widać żadnej drogi ani miasta. Cały dzień spędzamy na odpoczywaniu, czytaniu książek i spacerach po okolicy.
Wieczorem rozpalamy ognisko i podziwiamy przepiękne gwiazdy.