piątek, 20. grudnia 2013
Rano zostajemy obudzeni przez piękne zapachy – Łukasz i Karolina przygotowali na tarasie pyszne śniadanie. Siadamy z widokiem na palmy i ocean i zajadamy się pięknie przyrządzonymi tostami z boczkiem, jajkami w koszulkach i warzywami – Łukasz jest tutejszym szefem kuchni więc nawet z tak prostego śniadania potrafi zrobić dzieło sztuki.
Plaże w Airlie aż zachęcaja do kąpieli – piękny piasek, palmy, tropikalna pogoda i czysta woda. Jednak nie można się tej pokusie poddać, a przynajmniej nie o tej porze roku. Dlaczego? przestrzegają o tym wszechobecne tablice informacyjne “Uwaga meduzy”. W wodzie roi się od meduz, w tym najbardziej niebezpiecznych “box jellyfish”, które potrafią śmiertelnie poparzyć. Często zdarza się że poparzona osoba zostaje sparaliżowana na kilka godzin i po prostu się topi. Na wypadek mniejszych poparzeń przy każdej tablicy informacyjnej stoi butelka.. octu, który ponoć bardzo pomaga.
Czyli w tak pięknych okolicznościach nici z kąpieli? Gdzie tam. W samym środku miasteczka została zbudowana laguna – sztuczna plaża z palmami i basenem wolnym od meduz, za to z kilkoma ratownikami. Kilka godzin spędzamy na plażowaniu i zwiedzaniu tego uroczego nadmorskiego miasteczka razem z Karoliną.
Czy w Australii, bez śniegu, w środku lata i w krótkich spodenkach czuć święta? Niestety nie, i nie pomagają w tym choinki w sklepach czy mikołaje w centrach handlowych. Ale w Airlie choć przez chwilę udało nam się wczuć w świąteczny klimat – razem z Karoliną i Łukaszem ubieraliśmy choinkę :). Wprawdzie na balkonie z widokiem na palmy, ale kolędy brzmiące w tle i atmosfera panująca przy wieszaniu bombek z mikołajowymi czapkami na głowie pozwoliły nam choć przez chwilę poczuć że już za kilka dni święta – dzięki Karolina!
Przed wyjazdem przypadkiem zostajemy zaproszeni na lekcję gry na aborygeńskim instrumencie didgeridoo (w wielkim uproszczeniu, jest to długa “trąba” z eukaliptusa). Gra na tym instrumencie brzmi bardzo imponująco i egzotycznie, wiele dźwięków naśladuje australijską faunę, na przykład psy dingo czy ptaki. Dostajemy kilka wskazówek i instrukcji, każdy wybiera sobie jedno didgeridoo i zaczynamy. Głównym problemem jest odpowiednie dmuchanie z wibracjami ust no i jednoczesne oddychanie. Kiedy prowadzący lekcję rozpoczyna grę i każe nam się dołączyć wydaje nam się że faktycznie idzie nam całkiem nieźle. Ale kiedy lekcja się kończy i próbujemy sami zagrać mały koncert okazuje się że już tak dobrze nam nie wychodzi. Tak czy siak jesteśmy zadowoleni bo wreszcie wiemy na czym to polega i będziemy mieli kilka miesięcy na doskonalenie naszych zdolności na didgeridoo które kupiliśmy do busa (za 15$ – ponoć made in australia i wogóle ręcznie dziergane przez Aborygena).
Żegnamy się z naszymi gospodarzami i ruszamy dalej na północ, w kierunku Cairns do którego zostało nam jeszcze 600km czyli 2 dni jazdy.
Na nocleg trafiamy w bardzo dziwne miejsce. Szutrowa droga która prowadziła nas do kolejnego “darmowego kempingu” nagle się urywa i trafiamy na zamkniętą bramę. Na bramie informacja że jest to teren prywatny i skrzynka “donation box” do uiszczenia opłaty za przejazd i nocleg. Otwieramy sobie bramę i jedziemy dalej przez busz i mokradła wypatrując krokodyli – ponoć roi się od nich w tej części Australii. Teren na który trafiamy należy do jakiegoś farmera i nie do końca rozumiemy na jakiej zasadzie działa. Ale po drodze, w buszu i na polach mijamy bardzo wiele przedziwnych konstrukcji, domów na palach, wielkich kontenerów i olbrzymich beczek przerobionych na mieszkania, albo konstrukcji bez ścian zrobionych z blachy w których mieszkają ludzie – zapewne nie do końca legalnie. Dodatkowej tajemniczości dodaje fakt że jest już środek nocy a nad nami świeci księżyc w pełni.
Wreszcie dojeżdżamy do wielkiej łąki przy rzece i znaku “camping”. Troche uspokaja nas fakt, że stoi tu kilka kamperów, w których najwidoczniej ktoś śpi.
Rozbijamy obozowisko, robimy kolację – makaron z zupek chińskich z dodatkiem tuńczyka z puszki i pomidorów (także z puszki) i kładziemy się spać. Godzinę później budzi nas dźwięk czegoś dużego przesuwającego się po obozowisku i ocierającego o namioty. Krokodyl! Początkowo zamieramy nieruchomo, nie wiedząc jak zareagować.
Po chwili chwytamy latarki i wyskakujemy z namiotów z tym co było pod ręką – butem, karimatą czy butelką wody – czyli z profesjonalną bronią na krokodyla.
Nerwowo rozświetlamy wszystko dookoła. Pusto. Czyżby nam się przesłyszało? Wyobraźnia napompowana opowieściami i krokodylach płata nam już figle? I to wszystkim na raz? A może faktycznie coś tu było ale uciekło?
Na spokojnie sprawdzamy jeszcze okolicę, przez kolejną godzinę nasłuchujemy, a potem po prostu zasypiamy.